Rejs z Kuntaur do Janjanbureh
zabiera nam…nawet nie wiem dokładnie ile. Czas płynie po afrykańsku, a
zegarkiem dla większości – nawet nas – jest słońce. Poddajemy się tej lokalnej
sielskości. Myślę, że upłynęło ok. 4-5 godz. Wysiadamy z łódki na prawym brzegu
i kierujemy się w stronę centrum miasteczka (chociaż słowo „centrum” nie bardzo
tutaj pasuje, w zasadzie to tak, jak nie pasuje również słowo „miasteczka”), no
ale przecież nie o to chodzi, jesteśmy w Afryce i jest nam tutaj dobrze.
Miejsce to znane jest również jako MacCarthy Island (pochodzi od nazwiska Sir
Charlesa MacCathy – administratora, który przeciwstawiał się procederowi handlu
niewolnikami) lub Georgetown, a cały czas chodzi o Janjanbureh. „Nowoczesne”
miasto zostało założone dopiero w 1823 r. i większość budynków, czy też ruin
datuje się właśnie od tego czasu, ale jak mówi historia, zostało założone ono
dużo wcześniej przez dwóch braci Janjang i Bureh – stąd obecna nazwa stosowana
przez mieszkańców. Jest tu dawna rezydencja komisarza, poczta, ale co
najważniejsze znajduje się stary targ (jako miejsce) niewolników i rosnące tzw.
Drzewo Wolności, symbolizujące przemoc wobec niewolników i ich niedolę. Ponoć
przywożeni na wyspę niewolnicy, którzy jakiś czas byli tutaj przetrzymywani,
mieli dane słowo, że jeżeli któryś z nich dotknie drzewa, to będzie wolny,
nikomu jednak się to nie udało, o co dbali ich oprawcy.
Już przy zachodzie słońca
przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki do uroczego miejsca, jakim jest Jang
Jang Burreh Camp – idylla dla wszystkich, którzy poszukują spokoju, odprężenia,
obcowania z przyrodą. Do dyspozycji jest skromna restauracja i skromne domki
kryte trzciną (ale moskitiera nad łóżkiem i „aneks toaletowy” jest w każdym, a
szpary pomiędzy „nowoczesnym” sufitem wewnątrz, a bujnym życiem na zewnątrz
jest dosyć spora). Nie wiem, czy wszyscy czuliby się tutaj dobrze, ale właśnie
o to chodzi, żeby być blisko tego, co stanowi przynajmniej sporą namiastkę
naturalności. Wieczorem tańce przy ognisku i śpiewy, noc z malutkimi
współlokatorami (ale przecież jest moskitiera), śniadanie wespół z małymi
człekokształtnymi i różnymi pięknie upierzonymi. O to chodzi.
Niedaleko z Campu (po tej samej
stronie rzeki, ok. godz. drogi jazdy) jest atrakcja wpisana na listę UNESCO. Są
nią kamienne kręgi z okolic Wassu, będące świadectwem dawnych czasów, której
historii nikt nigdy nie spisał na papierze, ale pozostawił za to w trwałej
formie, mało jednak zrozumiałej dla potomnych. Uważa się, że kręgi
(zlokalizowane w różnych częściach na terytorium Gambii – jej północnego brzegu
oraz na terenie Senegalu) są najstarszymi budowlami megalitycznymi na południe
od Sahary. Do dzisiaj nie ustalono jednoznacznie, kto jest twórcą kręgów i
dokładnie w jakim celu zostały ustawione. Naukowcy, na podstawie wykopalisk,
wysnuli hipotezę, że stanowiły one swego rodzaju miejsce pochówku. W większości
przypadków kręgi tworzy od 10 do 24 kamieni, o różnych wysokościach od 60 cm.
do 2,5 m.
Gambia
jest jakoby soczewką Afryki, gdzie na niewielkim przecież obszarze, mamy cały
przegląd kontynentu. Podróż przez ten „tyci” skrawek daje wiele doznań.
Fascynować się można przyrodą, kulturą. To, co na nas zrobiło wrażenie, to
…kolorystyka – codziennego życia mieszkańców, widoczna w ich strojach. Wizyta w
takich miejscowościach jak np. Farafenni, czy zakupy na targu w Kauur, to
atrakcje same w sobie.
Atrakcją przyrodniczą są wizyty w
rezerwatach przyrody i kolejnych parkach narodowych. Trzeba zatem przeprawić
się ponownie na południowy brzeg rzeki. Jednym z symbolicznych miejsc jest Park
Narodowy Kiang West. To właśnie tutaj zaczęto organizować pierwsze pobyty
typowo turystyczne, w słynnej Tendaba Camp – położonej niedaleko parku, w
bliskiej odległości od sennej miejscowości, na brzegu rzeki. Miejsce to
faktycznie ma swój klimat. Jest może i nieco zaniedbane, ale z tego co słyszałem
zaczyna się tutaj inwestować. Oby tylko, to miejsce nie straciło swojego uroku.
Można stąd wynająć profesjonalnych przewodników zwłaszcza do birdwatching’u,
auto z przewodnikiem na rejs po parku, czy łódkę z obsługą do podziwiania przyrody
na północnym brzegu rzeki w rezerwacie mokradeł Bao Bolong – największym
rezerwacie w Gambii. Można w nim obserwować trzy różne ekosystemy: lasy
mangrowe, sawanny oraz lasy galeriowe, a co najważniejsze (jak w wielu
rezerwatach w kraju) jest to doskonałe miejsce (zamieszkiwane przez ogromna
ilość gatunków) do obserwacji ptaków.
Ciekawymi
miejscami przyrodniczymi są również Bijilo National Park – zlokalizowany na
wybrzeżu oraz Abuko Nature Reserve – jeden z najmniejszych rezerwatów. Zarówno
w jednym, jak i w drugim gwarantowane jest spotkanie z „naczelnymi”.
Interesującym miejscem jest również muzeum Kachikally i tzw. basen krokodyli (Crocodile
Pool), stanowiące jedną atrakcję. Muzeum jest niewielkie, ale w prosty i
przejrzysty sposób przedstawiające historię i kulturę kraju. Basen z
krokodylami jest świętym miejscem Gambijczyków, tam też można dotknąć
prawdziwego, żywego krokodyla. Jest to przeżycie, które na długo pozostaje w
pamięci. W ogóle krokodyle w Gambii, to zwierzęta „dosyć popularne”, które
zamieszkują różne siedliska – trzeba o tym pamiętać! Pewnego razu, spacerując na
jednej z plaż na wybrzeżu, doszliśmy do niewielkiego (ok. metrowej wysokości)
pagórka, za którym znajdowało się jezioro. Wchodząc na pagórek, podziwialiśmy
horyzont, a pod naszymi stopami, niezauważony wcześniej przez nas, wygrzewał
się znacznej wielkości krokodyl. Ups! Wzdrygnęliśmy momentalnie i głęboko przełknęliśmy
ślinę. Taka to jest właśnie Gambia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz